środa, 8 stycznia 2020

Rozdział 4.

Sobotni poranek zaczął się dokładnie tak, jak każdy inny. Kiedy po paru minutach przewracania się z boku na bok pod ciepłą i sennego przecierania oczu udało mi się wreszcie podnieść z łóżka, odsłoniłam rolety i wyjrzałam przez okno. Dreszcz przeszedł przez moje ciało na sam widok zachmurzonego nieba i koron drzew, pomału kołyszących się na wietrze. Z niezadowolonym westchnieniem skierowałam się do łazienki, w myślach snując plany na resztę dnia - nieco niechętnie ze względu na ponurą pogodę. Po porannej toalecie, udałam się do kuchni, postawiłam wodę na herbatę, zrobiłam sobie śniadanie, zażyłam leki i zadzwoniłam do ojca, by poinformować go, że żyję, mam się dobrze i pamiętam o wszystkich zaleceniach lekarzy. Podsumowując, sobotni poranek był jednym z tych zupełnie przewidywalnych i niczym niewyróżniających się.
Przedpołudnie spędziłam na kolejnych powtórkach i, całe szczęście, udało mi się odrobić ostatnie z tygodniowych zaległości. Dzięki temu, z czystym sumieniem zgarnęłam wszystkie potrzebne rzeczy i, tym razem bez pośpiechu, skierowałam się na przystanek. Owinęłam się ciaśniej szalikiem, czując na twarzy chłodne powietrze. Zdecydowanie nie była to najlepsza pora na opuszczanie ciepłego mieszkania. Gdyby nie obowiązki i fakt, jak zaniedbany ostatnimi czasy był Fokus, zdecydowanie nie wyściubiłabym nosa spod koca, czytając jakąś książkę, słuchając muzyki i popijając gorącą herbatę. Obowiązki jednak wzywały i o tyle, o ile pogoda nijak nie zachęcała do jakichkolwiek aktywności poza domem, perspektywa spędzenia całego popołudnia z gniadoszem zdecydowanie poprawiała mój humor.
Droga do stajni minęła szybko - soboty miały to do siebie, że ruch drogowy był zdecydowanie mniejszy niż zazwyczaj, a brak korków na ulicach znacznie ułatwiał dojazd. Nie zmieniało to faktu, że najchętniej wróciłabym już do prowadzenia samochodu, jednak dla własnego dobra wolałam przestrzegać wszystkich zaleceń lekarza. I mimo że powodowało to pewne utrudnienia, jak chociażby to, że przystanek od stajni dzielił nieco ponad kilometr pieszej wędrówki, nie miałam na co narzekać - szczególnie, że jeden z neurologów wspominał coś o spacerach i dotlenianiu, więc była to ku temu idealna okazja.
Przy bramie jak zwykle powitały mnie zaciekawione spojrzenia pasących się nieopodal koni, a na horyzoncie pojawił się nasz stajenny pies, Bart, swoją obecnością sygnalizując powrót właściciela. Zagwizdałam głośno, zwracając na siebie uwagę wyżła i już po chwili skakał przy mnie radośnie, domagając się pieszczot.
Nie chcąc tracić czasu, nie zahaczałam nawet o stajnię i od razu udałam się na pastwiska za budynkiem. Fokusa dostrzegłam już z daleka. Jak zwykle skubał trawę niczym niewzruszony, machając jedynie ogonem od czasu do czasu. Jak zwykle nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, dopóki nie podeszłam wystarczająco blisko. I jak zwykle pierwszym, co zrobił, było obwąchanie moich kieszeni w poszukiwaniu smakołyków. Tym razem jednak nie doczekał się niczego, prócz uwiązu przypiętego do kantara. Brak marchewki wyraźnie go oburzył, bo gdy tylko ruszyliśmy w stronę ogrodzenia, zaczął natarczywie podskubywać mój plecak.
- Dzień dobry wszystkim! - rzuciłam, wchodząc w końcu na stajenny korytarz. Z radia, stojącego na parapecie, sączyła się muzyka, Szymon czyścił Midasa w boksie, Milena wyciągnęła Akację na zewnątrz i smarowała jej kopyta, Magda ze swoją siwką, Rukolą, szykowały się do jazdy, a z saloniku wyglądał Michał - wspomniany wcześniej właściciel zarówno Barta, jak i całego naszego ośrodka. Cała czwórka odwróciła głowy w moją stronę, burcząc w moim kierunku niemrawe powitania. Najwyraźniej nie tylko mnie pogoda lekko zdołowała.
Przywiązałam Fokusa do kraty jego boksu, po czym skierowałam się do siodlarni. Odłożyłam plecak, wzięłam swój sprzęt i szczotki gniadosza i wycofałam się z powrotem na korytarz. Cały rząd przewiesiłam na stojącym obok stojaku i odwróciłam się w stronę znajomych. Jedynie Michał nie był akurat zaabsorbowany swoim koniem, wciąż stojąc w progu saloniku i mieszając leniwie herbatę.
- Panie trenerze, gdzie pan był, jak pana nie było? - zagadnęłam żartobliwie, chcąc nieco rozjaśnić pochmurną atmosferę. Właściciel spojrzał na mnie, unosząc brew i uśmiechając się lekko.
- Tu i ówdzie, pani Polu, tu i ówdzie - zaśmiał się, odbijając się od futryny i podchodząc do mnie. Mówienie sobie per "pan i pani" było jedną z naszych typowych przekomarzanek. Dzieliło nas niecałe dziesięć lat i choć na początku naszej znajomości (jak i również współpracy) zwracanie się do niego na "ty" sprawiało mi pewien dyskomfort, po pewnym czasie stało się to normalnością. - Jak tam pobyt w szpitalu? Widzę, że jednak obyło się bez gipsu.
- Już w porządku. O gipsie nawet nie było mowy, nie wiem, skąd masz takie informacje.
- Wiesz, jak nadopiekuńczy potrafi być Szymon - szepnął konspiracyjnie, nachylając się w moim kierunku. - Jak tylko zabrała cię karetka, zaczął coś wrzeszczeć o szynie, kulach i wózku inwalidzkim.
- Po pierwsze - wtrącił szatyn, znikąd pojawiając się za Michałem i odciągając ode mnie roześmianego chłopaka, trzymając w garści kaptur jego bluzy. - Wszystko słyszę. A po drugie nic nie mówiłem o żadnym wózku.
- Jasne, tak samo, jak nie mówiłeś nic o ręce na temblaku, kołnierzu na szyi i... - Słowa bruneta zostały przerwane przez dłoń Szymona na jego rozciągniętych w uśmiechu ustach.
- Pij tę herbatę, nie paplaj.

Trening na Fokusie przebiegał znacznie lepiej niż poprzedniego dnia. Widać było, że wcześniejsze serie baranków dały upust nadmiarowi energii. Gniadosz szedł o wiele bardziej skupiony na wszystkich zadaniach i znacznie lepiej reagował na dawane mu sygnały. No, dobrze, na te, które dawałam poprawnie. Pobyt w szpitalu nieco mnie usztywnił, a w połączeniu z zakwasami, pozostałymi po ostatniej jeździe, moje ruchy nie były tak płynne i precyzyjne, jak bym tego chciała.
Mimo to wałach spisywał się naprawdę świetnie i, o dziwo, wykazywał się niesamowitą dozą cierpliwości. Wciąż nie zamierzałam robić nic ponad swoje siły, więc znów skupiłam się głównie na pracy na płaski. Poprosiłam jedynie Szymona, żeby ustawił mi kilka drągów i jedną kawaletkę na środku placu. Nie męczyłam Fokusa również zbyt długim galopem. Zadowoliło mnie jedynie kilka kółek i dwa skoki przez niewielką przeszkodę. Chodziło mi głównie o zmianę nogi przy lądowaniu, co nie sprawiło gniadoszowi żadnego problemu.
Zadowolona z jazdy, zwolniłam do stępa i poluzowałam wodze. Poklepałam mokrą szyję wałacha i z uśmiechem odwróciłam się do Szymona, jak podczas niemal każdej mojej jazdy, stojącego przy ogrodzeniu. Chłopak odwzajemnił mój uśmiech i podszedł do mnie, chowając dłonie w kieszeniach.
- Widzisz, mówiłam, że jak chce, to potrafi - powiedziałam, odnosząc się do naszych typowych przekomarzanek, które zazwyczaj kończyły się tekstem w stylu: chciałaś, to masz - nieokiełznaną chabetę.
- Powiedzmy, że czasem faktycznie ma lepszy dzień - odparł, wyrównując swój krok z Fokusem. - To co, spotkanie u ciebie aktualne?
- Jak najbardziej - odpowiedziałam. - Ale z góry ostrzegam, że moja lodówka stoi całkowicie pusta, więc cały asortyment we własnym zakresie.
- Przyznaj po prostu, że chcesz, żebyśmy zrobili dla ciebie zakupy - rzucił szatyn, patrząc na mnie podejrzliwie. Zaśmiałam się lekko i uniosłam ręce w geście poddania.
- Zgoda, może coś w tym jest.
- To zróbmy tak. Ja zrobię zakupy, a ty pozwolisz mi skorzystać z twojego prysznica. Nie chce mi się wracać do domu, a nie mam ochoty cały dzień śmierdzieć koniem.
- Lubię takie układy - stwierdziłam radośnie, nachylając się, by rozczochrać nieco czuprynę szatyna. Jak się spodziewałam, nie spotkało się to z jego aprobatą, jednak już po chwili wróciliśmy do planowania wieczoru.

Niecałą godzinę później, kiedy już odprowadziłam, rozsiodłałam i rozczyściłam Fokusa, wraz z Mileną i Szymonem wpakowaliśmy się do srebrnego pick-upa i ruszyliśmy w stronę miasta. Chłopak wyrzucił mnie i ciemnowłosą przy mojej kamienicy, a sam pojechał do najbliższego sklepu na obiecane zakupy. My zaś weszłyśmy na górę i pomału zaczęłyśmy przygotowywać zarówno siebie, jak i mieszkanie do naszego wspólnego wieczoru. Wzięłam szybki prysznic, zostawiając Milenę w kuchni, wcześniej tłumacząc jej naprędce, gdzie co leży i mówiąc, by czuła się jak u siebie. Kiedy wyszłam z łazienki, dziewczyna siedziała już przy stole z kubkiem w rękach, a z głośników radia na parapecie sączyła się muzyka.
- Trzymaj - rzuciła, przesuwając w moją stronę drugą herbatę.
- Jak coś, ręcznik leży na pralce. Nie zalej mi proszę całej łazienki, brodzik trochę przecieka - powiedziałam, opadając na krzesło po drugiej stronie stołu, nadal wycierając mokre włosy. Ciemnowłosa burknęła coś w odpowiedzi, wzięła kolejny łyk gorącego napoju, po czym zgarnęła swoją torbę z podłogi i wyszła z pomieszczenia.
Zanim Milena zdążyła się wykąpać, do mieszkania zapukał Szymon. Otworzyłam mu drzwi, śmiejąc się z tego, jak bardzo był zdyszany po pokonaniu klatki schodowej.
- Zachciało ci się mieszkać na trzecim piętrze - fuknął niezadowolony, nadal łapiąc oddech, podczas gdy ja zdążyłam zabrać od niego dwie siaty zakupów i przenieść je do kuchni. Po chwili dołączył do mnie i pomógł z rozpakowywaniem wszystkich produktów. Kiedy już skończyliśmy, Milena wreszcie wyszła z łazienki, ustępując ją w końcu Szymonowi, który, notabene, odkąd tylko ściągnął buty w przedpokoju, narzekał, że chce się wreszcie wykąpać.
Po kolejnych dwudziestu minutach lekkiego zamieszania, wreszcie usiedliśmy w salonie. Całą trójką opadliśmy na kanapę i przeszliśmy do najważniejszej kwestii wieczoru.
- Więc - zaczęłam, a w głowie usłyszałam głos mojej polonistki z czasów gimnazjum, przypominający mi o tym, że nie powinnam używać więc na początku zdania - co oglądamy pierwsze?
- Szybcy i wściekli - odezwał się Szymon, sprawiając, że z Mileną wymieniłyśmy pełne dezaprobaty spojrzenia.
- Nietykalni - powiedziałam, na co ciemnowłosa jęknęła niezadowolona.
- Było. I to kilka razy. Oglądaliśmy to co najmniej trzy razy - przypomniała. - La la land.
- Żadnych romansów - zaprotestowałam momentalnie. - Pulp Fiction.
- Ktoś tu ma ochotę na klasyki - zaśmiał się Szymon. - Ale jestem za. Dawno tego nie widziałem.
- Niech wam będzie - burknęła Milena, jednak dało się wyczuć, że wcale nie jest z tego powodu tak niezadowolona, na jaką próbowała wyglądać.
I tak właśnie zaczęła się nasza posiadówka - od Pulp Fiction i piwa. A po kilku godzinach, dziwnym trafem znaleźliśmy się na miejskim rynku. Co było o tyle ciekawe, że zupełnie nie pamiętałam, jak się tam dostaliśmy i, co więcej, dlaczego o dwudziestej trzeciej czterdzieści osiem tańczyłam z Szymonem na parkiecie jakiegoś pubu, wykrzykując teksty kolejnych szant. Milena z kolei siedziała przy barze, również śpiewając z całych sił, klaszcząc w dłonie i co jakiś czas popijając z, chyba cudzego, kufla. Całe szczęście, dziewczyna, siedząca obok niej, wydawała się raczej rozbawiona niż rozgniewana jej zachowaniem.
Wyglądało na to, że nasz wieczór rozkręcił się odrobinę bardziej niż planowaliśmy, jednak żadne z nas nie narzekało. W zasadzie, cała nasza trójka świetnie się bawiła - nawet w drodze do mojego mieszkania o trzeciej dwadzieścia. Przy czym warto wspomnieć, że jako że wybraliśmy się piechotą, czekało nas nieco ponad czterdzieści minut spaceru. Biorąc jednak pod uwagę, że przez cały czas podśpiewywaliśmy pod nosem i w nieudolny sposób próbowaliśmy naśladować ruchy wyjątkowo dobrego tancerza, spotkanego przez nas wcześniej we wspomnianym wyżej barze, przynajmniej nie mogliśmy narzekać na niedobór rozrywki i dobrych humorów.
Jak to jednak często bywa, najgorszą częścią okazał się nie sam powrót do domu, a pobudka dnia następnego. Szczególnie, że był to jeden z tych razów, gdy obudziłam się w miażdżącym uścisku Szymona.

*******************************************************************************************************************************
A o tym, co dokładnie stało się o poranku, dowiemy się w następnym odcinku serii pod tytułem Przepraszam, że znów zostawiłam bloga na miesiąc! Nie obrażajcie się na mnie, grudzień ma zazwyczaj to do siebie, że za mocno mnie pochłania - tak też stało się tym razem.
Mam nadzieję, że świetnie spędziliście sylwestra i powrót do szkół, na studia, a może do pracy, nie był dla Was zbyt przykry. O ile to w ogóle możliwe. Dziękuję za wszystkie wyświetlenia, komentarze i reakcje pod postami - nie myślcie sobie, że ich nie zauważam!
Kocham Was najmocniej i cóż, zapewne zobaczymy się niebawem, biorąc pod uwagę fakt, że sesja niedaleko i potrzebuję jakiegoś oderwania od obowiązków. Skoro w moim życiu nie ma chwilowo koni, planuję pocieszać się przynajmniej pisaniem o nich!
A w międzyczasie, zapraszam również na mojego wattpada! Zdecydowałam wrócić do pisania, a skoro jestem tutaj, to tam również nie może mnie zabraknąć. Do następnego!

wtorek, 5 listopada 2019

Rozdział 3.

Każdy dzień na uczelni mijał zdecydowanie zbyt szybko. Pochłonięta robieniem notatek i uważnym słuchaniem każdego wykładu, nie zauważałam nawet, jak czas biegł w zawrotnym tempie. Miało to zarówno swoje plusy, jak i minusy. Plusem było chociażby to, że nim się obejrzałam, siedziałam w busie w drodze na obrzeża miasta, gdzie czekało moje przytulne mieszkanie. Minusem z kolei było to, że przy tym, jak krótkie stawały się jesienne dni i ile nauki mnie czekało (szczególnie przy obecnych już zaległościach), nie miałam nawet możliwości pojawić się w stajni przed zmrokiem. Z tego też względu, mimo opuszczenia szpitalnego łóżka, wciąż nie mogłam spędzić z Fokusem chociażby paru godzin.
Pierwsza okazja nadarzyła się dopiero w piątek - trzy dni po moim wypisie. Ostatni z wykładów został wyjątkowo odwołany, dzięki czemu już o czternastej biegałam po mojej niewielkiej kawalerce, starając się odnaleźć wszystkie rzeczy potrzebne mi w stajni. Okazało się to niezwykle trudnym zadaniem, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze nie rozgościłam się na dobre w moim nowym pokoju i wciąż zapominałam, co gdzie miało swoje miejsce. Całe szczęście, udało mi się odnaleźć wszystko w niecałe dwadzieścia minut, co dawało mi szansę na jazdę przed zachodem słońca. Czym prędzej założyłam bryczesy, naciągnęłam na stopy sztyblety i stanęłam na moment przed lustrem, by związać kasztanowe włosy w niskiego kucyka. Przerzuciłam torbę przez ramię, z wieszaka zgarnęłam kurtkę, czapkę i szalik, po czym wyszłam na klatkę, zamknęłam za sobą drzwi i wybiegłam na zewnątrz, w głowie nadal wyliczając, czy oby na pewno wzięłam ze sobą wszystko, czego potrzebowałam.
Moje przemyślenia w tym temacie dobiegły końca, kiedy tylko na horyzoncie pojawił się bus, zmierzający w stronę przystanku. Znów puściłam się pędem przed siebie, starając się jedynie nie zgubić niczego po drodze. Ku mojej uldze, kierowca widząc, że biegnę w jego kierunku, postanowił nie zamykać mi drzwi przed nosem i tylko dzięki temu parę chwil później mogłam usadowić się wygodnie na jednym z foteli i w spokoju złapać oddech.
Nieco ponad półgodzinna podróż minęła pod znakiem nauki. Na wszelki wypadek wzięłam ze sobą notatki, nie chcąc marnować żadnej wolnej chwili i jak się okazało - dobrze zrobiłam. Podczas drogi zdążyłam nadrobić materiał z ostatniego wykładu z anatomii i nim się spostrzegłam, bus zatrzymał się na moim przystanku.
Kiedy już wysiadłam, naciągnęłam czapkę na głowę i szybkim krokiem skierowałam się do stajni. Na miejscu powitały mnie, jak zwykle, zaciekawione spojrzenia koni, stojących na przydrożnych pastwiskach i charakterystyczny zapach, wymieszany z ostrym, jesiennym powietrzem. Mimo słońca, co jakiś czas wyglądającego zza chmur, temperatura zdecydowanie nie sięgała tych przyjemnych, odczuwalnych jeszcze kilka dni wcześniej. Złota, polska jesień oficjalnie przerodziła się w tę ponurą, zapowiadającą nieuchronną pluchę.
Nie marnując ani chwili, swoje rzeczy wrzuciłam do szafki i zgarniając po drodze uwiąz, udałam się na padok, na którym stał Fokus. Nie miałam szczególnej ochoty ani czasu, by biegać za gniadoszem po całej łące, więc z uśmiechem powitałam widok wałacha, stojącego tuż przy ogrodzeniu.
- O proszę, ktoś tu postanowił obyć się dzisiaj bez wygłupów, co? - powiedziałam, otwierając bramę, a gdy tylko przypięłam uwiąz do kantara, wałach zaczął obwąchiwać moje kieszenie w poszukiwaniu smakołyków. - Interesowny burak - burknęłam pod nosem, na przekór swoim słowom, częstując go marchewką.

Czyszczenie zabrało mi dłuższą chwilę ze względu na fakt, że po deszczu, który nawiedził nas poprzedniego dnia, Fokus, rzecz jasna, nie mógł nie skorzystać z dostępu do świeżego błota. Całe szczęście, wszystko zdążyło wyschnąć, dzięki czemu nie musiałam się dodatkowo martwić mokrą sierścią.
Kiedy wreszcie uporałam się ze wszystkimi zaklejkami, poszłam do siodlarni po swój sprzęt. Czapkę zamieniłam na kask, na nogi założyłam sztylpy, po czym wzięłam siodło i ogłowie i łokciem naciskając na klamkę, wyszłam z powrotem na korytarz, gdzie tuż przy moim koniu, zebrali się Szymon z Mileną, jak zwykle kłócąc się o zapewne zupełną pierdołę.
- Mówię ci, że nie ma opcji, żeby Pola się na to zgodziła.
- Na co mam się nie zgadzać? - zapytałam, gdy tylko podeszłam bliżej. Powiesiłam rząd na stojaku obok, po czym wyprostowałam się, spoglądając na przyjaciół.
- Myślałem, czy nie wybrałabyś się w krótki, taki naprawdę malutki teren - odparł Szymon, patrząc na mnie z uśmiechem. - W zasadzie, to taki nawet terenik, serio, mini-mini!
- Nie ma szans - zaśmiałam się, kręcąc głową. - Fokus nie chodził już prawie dwa tygodnie. Milena go tylko lonżowała, a z tego, co słyszałam, nawet wtedy szalał jak głupi. Jeszcze nie straciłam rozumu na tyle, żeby wybierać się na niewychodzonym koniu w teren.
- A nie mówiłam? - Nie musiałam nawet patrzeć na ciemnowłosą, żeby móc dokładnie wyobrazić sobie satysfakcję, wymalowaną na jej twarzy.
- Może w niedzielę się skuszę, dziś i jutro muszę go wziąć na ujeżdżalnię - powiedziałam, kładąc czaprak na grzbiecie gniadosza. Szymek jęknął przeciągle, wyraźnie niezadowolony moją odpowiedzią. Nie zwracając jednak uwagi na jego humory, całą swoją uwagę poświęciłam Fokusowi. Szybko dokończyłam siodłanie i od razu udałam się na padok, krok w krok śledzona przez przyjaciół.
Kiedy zamknęłam za sobą bramę ujeżdżalni, a Milena i Szymon usadowili się na ogrodzeniu, założyłam rękawiczki, podciągnęłam popręg i nie czekając dłużej, wsunęłam nogę w strzemię i wybiłam się z ziemi. Usiadłam w siodle, zebrałam delikatnie wodze i przyłożyłam łydki do boków wałacha, zachęcając go do stępa. Podczas gdy ja wyprowadziłam Fokusa na ścianę, Milena przeszukiwała telefon i już po chwili ciszę, zakłócaną jedynie głośnymi krokami gniadosza, przerwały pierwsze nuty jednej z naszych ulubionych piosenek. Uśmiechnęłam się pod nosem, czując, jak na dźwięk muzyki wałach przyspieszył kroku. Postawił uszy, uniósł łeb i spojrzał w kierunku ogrodzenia, wyraźnie zaciekawiony. Skróciłam delikatnie wodze, pomału łapiąc kontakt na pysku.
Po kilku okrążeniach, woltach, zatrzymaniach i zmianach kierunku, uznałam, że najwyższy czas zakłusować. Usiadłam głębiej w siodle, dodałam łydki, a Fokus od razu ruszył żywym krokiem, unosząc nogi wyżej niż zazwyczaj przez grząskie podłoże. Anglezowałam w jego rytmie, powoli zaczynając bawić się wewnętrzną wodzą, chcąc lekko wygiąć wałacha do środka.
- Zostaje zadem! - Dobiegł mnie krzyk Mileny. Na jej słowa przyłożyłam mocniej nogę do boku gniadosza, na co ten niechętnie zareagował, machając przy tym ogonem. Uśmiech znów pojawił się na mojej twarzy, gdy poczułam, jak pomału budzi się w nim mały diabeł. Na początek zarzucił delikatnie tyłami, co Szymon skwitował krótkim "oho, zaczyna się". Dopiero po chwili Fokus przypomniał sobie o swoim burzliwym charakterku.
Nie minęło kilka minut, gdy lekkie podskoki przerodziły się w baranki. Ze stoickim spokojem wysiedziałam całą serię, po czym poprawiłam kontakt, dociążyłam krzyż i ścisnęłam boki konia łydkami, próbując przywołać go do porządku. Nie zadziałało od razu, jednak już po chwili poczułam, jak pomału odpuszcza. Odetchnęłam z ulgą i znów wyprowadziłam go na prostą, luzując delikatnie wodze i dosiadem zwalniając najpierw do lekkiego kłusa, a zaraz potem do stępa.
- Ustawisz mi drągi? - zwróciłam się do Szymona, na moment odwracając wzrok od gniadosza. Chłopak jedynie pokiwał głową, po czym zeskoczył z ogrodzenia.
Kiedy już wymierzył odległości i skinieniem ręki zaprosił mnie do przejazdu. Ponownie zebrałam wodze, popędziłam Fokusa, wykręciłam dużą woltę i najechałam na środkową linię. Gniadosz z ciekawością popatrzył na kolorowe drągi, jak gdyby widział je pierwszy raz w życiu i wysoko podnosząc nogi, pokonał wszystkie bez żadnego puknięcia, z dumą kwitując to kolejnym wierzgnięciem. Po paru kolejnych najazdach, stwierdziłam, że śmiało mogę zacząć galopować. Widząc, jaki wulkan energii miałam pod sobą, postanowiłam trzymać się ściany, nie szarżować i w wolnym tempie przejechać jedynie kilka okrążeń w jedną i drugą stronę.
Jak to jednak często bywało, Fokus nie podzielał moich planów i po raz kolejny postanowił pokazać, że wciąż miał w sobie nieco zbyt dużo sił. Wystarczyło zaledwie parę foule, żeby zaczął szaleć, jak to miał w zwyczaju. Zmęczona jego zachowaniem, skróciłam zewnętrzną wodzę, czując, jak zbierał się do tego, by uciec do środka, przyłożyłam mocniej wewnętrzną łydkę i pomału go uspokajałam, szybki krok przekształcając w przyjemny, powolny galop. Co prawda nie obyło się bez kilku kolejnych protestów, jednak koniec końców doszliśmy do porozumienia.
Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że na pierwszą jazdę po dłuższej przerwie wystarczy. Zwolniłam najpierw do kłusa, chwilę później do stępa, położyłam wodze na spoconej szyi wałacha i poklepałam go lekko, mimo wszystko zadowolona z treningu. Odsapnęłam ciężko, wyciągając nogi ze strzemion i rozluźniając spięte mięśnie. Czułam ciepło na policzkach, a w tym, że moja twarz zapewne przybrała barwę pomidora, utwierdził mnie szyderczy uśmiech Szymona.
- Wyglądasz, jakbyś wróciła z maratonu - zaśmiał się, podchodząc do mnie i ruszając spacerkiem przy boku gniadosza. - Widać, że dał ci popalić.
- Nie da się ukryć, dzisiaj była z niego straszna menda.
- To co, herbatka w salonie?
- Idź postawić wodę i daj mi dziesięć minut - odparłam, na co chłopak skierował się z powrotem w stronę ogrodzenia, zgarnął po drodze Milenę i razem udali się do stajni, zostawiając mnie samą z Fokusem.

Kiedy skończyłam stępować, wróciłam do stajni, roztarłam wałacha słomą i odłożyłam sprzęt do siodlarni, dołączyłam do przyjaciół w stajennym saloniku. Opadłam zmęczona na sofę i dopiero wtedy zrzuciłam z dłoni rękawiczki i rozpięłam kask, nie mając nawet ochoty, by ściągać go z głowy. Zmrużyłam oczy, oparłam się wygodnie na zagłówku i rozprostowałam nogi, oddychając przy tym głęboko. Nie tylko Fokus miał dwa tygodnie przerwy - ja również zdążyłam w tym czasie zapomnieć, jak ciężkie mogą być treningi. Szczególnie, gdy opierają się na brykaniu i ciągłej szarpaninie.
- Nie za wygodnie ci? - zapytała Milena, siadając tuż obok mnie i rozpychając się na swoim miejscu, na co jęknęłam, układając głowę na jej ramieniu. - Jak chcesz się kłaść, to przynajmniej byś to zdjęła - burknęła, pukając w mój kask.
- Daj jej spokój, widzisz, że zaraz zaśnie - zaśmiał się Szymon, podchodząc do mnie, by wyręczyć mnie i zdjąć mój kask za mnie. Podziękowałam mu cicho i wtuliłam się jeszcze bardziej w ramię Mileny, kompletnie przygniatając ją moim ciężarem.
- Ja mam dać jej spokój? Widzisz przecież, że to ja tu jestem poszkodowana. Czy ja ci wyglądam na poduszkę?
- No, chyba lekko przytyłaś w ostatnim czasie - mruknęłam, w zamian otrzymując jedynie gromki śmiech szatyna, podczas gdy ciemnowłosa zaczęła odpychać mnie z całych sił, nieprzerwanie wyklinając mnie pod nosem.
Chwilę zajęło mi zebranie się w sobie na tyle, by usiąść prosto, ściągnąć z nóg sztylpy i sięgnąć po stojącą na stole herbatę. Zacisnęłam nieco zmarznięte palce na kubku, z radością witając jego ciepło. Pozbyłam się sztybletów i podwinęłam stopy pod siebie, siadając na kanapie po turecku i ku niezadowoleniu Mileny, zajmując jeszcze więcej miejsca niż wcześniej.
- Jest siedemnasta. Wiecie, co o tej porze, w piątki, robią normalni ludzie? - zagadnął Szymon, patrząc na nas wyczekująco. - Wychodzą na miasto, zamiast siedzieć w stajni.
- Droga wolna, po drodze możesz mnie odwieźć do domu - rzuciłam, a w odpowiedzi otrzymałam jedynie zawiedzione spojrzenie. - Co najwyżej mogę was jutro zaprosić na babski wieczór u mnie w mieszkaniu. Nie ma nawet mowy, że uda ci się wyciągnąć mnie do jakiejkolwiek knajpy - dodałam, oskarżycielsko wskazując na niego palcem. Doskonale pamiętałam, jak skończył się nasz ostatni "wypad na miasto" i zdecydowani nie miałam ochoty na powtórkę z rozrywki.
- Daj spokój, obiecuję, że tym razem nic się nie stanie.
- Ostatnim razem też tak mówiłeś. Mam ci przypomnieć, kto musiał odprowadzać cię do domu?
- Mówisz, jakbyś co najmniej musiała wnosić mnie po schodach na czwarte piętro.
- Racja, nie musiałam. Musiałyśmy - sprostowałam, na co Milena pokiwała energicznie głową, upijając łyk herbaty. Chłopak parę razy przeniósł spojrzenie ze mnie na brunetkę i z powrotem, po czym odetchnął zrezygnowany.
- Czyli co? Jutro widzimy się u ciebie? - zapytał dla pewności, a kiedy przytaknęłam, zaczęliśmy dokładniej ustalać szczegóły naszego spotkania.
Szkoda tylko, że koniec końców, nic nie poszło zgodnie z planem.

********************************************************************************************************************************
Dobry wieczór! Powiem Wam szczerze, że ten rozdział był dla mnie lekko męczący, więc podejrzewam, że z Waszej perspektywy, też najprzyjemniejszy to on nie jest. Trochę za bardzo poszłam w te wszystkie bezsensowne opisówki, ale zanim się skapnęłam, miałam już ponad półtora tysiąca słów, więc szkoda mi było pracy, którą mimo wszystko w to włożyłam.
Przynajmniej tyle, że już wiemy, jak główna bohaterka ma na imię! Powitajcie Polę! Pojawiła się również klasyczna zakładka "bohaterowie" na górze strony, a wraz z nią druga - "konie". Chwilowo są one dość krótkie, jednak nic się nie martwcie, będę rozbudowywać je na bieżąco, więc sprawdzajcie je co jakiś czas - być może dodam tam coś nowego, jeszcze zanim zobaczycie to w opowiadaniu :)
Tymczasem zostawiam Was z tym oto rozdziałem. Mam nadzieję, że jakkolwiek się Wam podobał i liczę na odzew z Waszej strony! Nie ukrywam, że dwa komentarze Nikki i Wasze reakcje pod rozdziałami, niesamowicie zachęciły mnie do dalszego pisania. Cieszę się, że tu ze mną jesteście i mam nadzieję, że tak zostanie! Do następnego, mośki! xx

PS Bardzo długa przerwa od pisania daje mi się we znaki, więc musicie mi wybaczyć wszystkie powtórzenia, które tu popełniłam... Już mi brakowało synonimów i oprócz "Fokus", "wałach", "koń" i "gniadosz" nie mogłam nic wymyślić :p

czwartek, 31 października 2019

Rozdział 2.

Nasza pogawędka przeciągnęła się o wiele bardziej niż się spodziewałyśmy, a uświadomiłyśmy sobie to dopiero, kiedy w korytarzu minęłyśmy stajennych, rozdających ostatnie porcje pasz, a przed stajnią powitało nas nocne niebo i światła latarni. Obie momentalnie owinęłyśmy się szczelniej kurtkami, czując na sobie powiew chłodnego, wieczornego powietrza. Spojrzałyśmy po sobie z uśmiechami na twarzach, bez słów rozumiejąc, że zgadzamy się w fakcie, że tym razem spędziłyśmy na plotkowaniu zdecydowanie za dużo czasu.
Zdążyłyśmy za to obgadać każdy możliwy temat. Ja opowiadałam głównie o moim pobycie w szpitalu. Począwszy od tego, że jedzenie było paskudne, poprzez to, kogo poznałam na oddziale, kończąc na tym, których lekarzy i za co polubiłam. Milena z kolei nie mogła doczekać się, żeby podzielić się ze mną wszystkimi gorącymi nowościami dotyczącymi głównie stajni. Który koń jak się zachowywał, co robili inni pensjonariusze i w jakie kłótnie zdążyła się z nimi wdać oraz jakie nowe, kompletnie bezsensowne zasady wprowadzić chciał właściciel. Dowiedziałam się między innymi, że Fokus jak zwykle pokazywał rogi, Akacja, klacz dzierżawiona przez Milenę, złapała paskudne przeziębienie, a Midas, pastwiskowy kolega Fokusa, wyjechał wraz ze swoim właścicielem na wyczekiwane od tygodni zawody i przez to mój wałach cierpiał z samotności przez ostatnie trzy dni. Zeszłyśmy również na tematy kompletnie odbiegające od jeździectwa - jak na przykład to, jak mojej koleżance szły przygotowania do matury. Jako że byłam od niej starsza o rok (notabene - dokładnie rok, bo obie urodziny obchodziłyśmy tego samego dnia), mogłam jedynie wspierać ją moralnie, powtarzać, że nie ma się czym stresować, nie taki diabeł straszny i tym podobne hasła. Ta jednak wciąż szła w zaparte, mówiąc, że nie ma nawet szans na zdanie części matematycznej. Zupełnie mnie to jednak nie dziwiło, pamiętałam, jak sama siałam panikę przed swoimi egzaminami.
Podsumowując naszą rozmowę - w zasadzie nie powinno nas dziwić, że kiedy się zakończyła, słońce zdążyło już dawno zajść. W naszym salonie spędziłyśmy w sumie nieco ponad dwie godziny, paplając o totalnie nieistotnych rzeczach. Jedynym zaskoczeniem mógł być fakt, że przerwano nam zaledwie raz, kiedy Magda - kolejna z pensjonariuszek, przyszła na moment po herbatę i prawdopodobnie z czystej grzeczności spytała, jak moje zdrowie. Zazwyczaj nie była zbyt rozmowna, więc zadowoliło ją krótkie "już wszystko w porządku, dziękuję" i w sumie na tym jej udział w naszej dyskusji się zakończył. Pokiwała jedynie głową i z kubkiem w ręku wyszła z powrotem na korytarz, ponownie zostawiając nas samym sobie.

- Właściwie, kiedy wraca Szymek? - zapytałam, kiedy wraz z Mileną postanowiłyśmy jednak nie marznąć i jeszcze na parę chwil wejść do stajni - przynajmniej do czasu, kiedy na podwórzu pojawią się jej rodzice.
- Powinien już być. Miał przyjechać wczoraj, ale najwyraźniej wyjazd lekko mu się przeciągnął - dodała, rzucając mi porozumiewawcze spojrzenie. Szymon był w naszych kręgach znany ze swojego zamiłowania do dobrej zabawy, a zawody to przecież świetna okazja do świętowania, więc jakże mógłby sobie odpuścić? - Znając życie, nic nawet nie wygrał, ale zaprzyjaźnił się ze zwycięzcą.
- I tu się zdziwisz! - dobiegł nas radosny krzyk, zaakompaniowany przez rytmiczny stukot kopyt na betonowej posadzce. Jak jeden mąż obróciłyśmy się w jego kierunku dokładnie w momencie, gdy szatyn zatrzymał się tuż przed nami, a u jego boku stanął potężny siwek. No, przynajmniej w zamyśle. Zazwyczaj śnieżnobiała sierść była bowiem umorusana w błocie, na widok czego Milena wciągnęła ze świstem powietrze.
- Jak mogłeś wpakować go w takim stanie do przyczepy? - zapytała z wyrzutem, natychmiast wyrywając Szymonowi uwiąz z ręki i ruszając w stronę boksu Midasa, po drodze zgarniając leżące po kątach korytarza szczotki.
- Wytarzał się przed stajnią - rzucił chłopak na swoją obronę.
- Jasne, chyba tą, z której przyjechaliście - prychnęła dziewczyna, biorąc się za rozczyszczanie zaklejek. - Przecież to jest zaschnięte na kamień! Kiedyś ty go ostatnio czyścił?
Szatyn jedynie przewrócił oczami, by zaraz po tym całą swoją uwagę skupić na mnie. Uśmiechnął się ciepło i wsparł dłonie na biodrach, patrząc na mnie z góry.
- I co, studentka? Jak zdrowie?
- Jak widać, całkiem nieźle. Bardziej ciekawi mnie, jakim cudem twoje zawody przeciągnęły się z weekendu na, daj no sprawdzić, wtorek?
- Wiesz, jak jest. Jak już się wygra, to nie wypuszczą człowieka za wcześnie - odparł, wypinając dumnie klatę i sprawiając, że Milena wystawiła głowę z boksu Midasa, marszcząc brwi.
- Czekaj, ty tak na poważnie?
Na to pytanie, z twarzy chłopaka spełzł uśmiech, a zastąpił go niezadowolony grymas. Przestąpił z nogi na nogę i zmierzył nas obie spojrzeniem spod byka.
- Czyli tak wierzycie w kolegę, tak? Świetne z was przyjaciółki - burknął urażonym tonem i szybko wyciągnął z torby błękitną rozetę. - Widzicie ten kolor? Widzicie, jaka jest duża i ładna? Widzicie, co jest na niej napisane? Pierwsze miejsce! Mogę wam to nawet przeliterować!
- Dobra, dobra, nie przemęczaj się, widzimy! - rzuciłam szybko, śmiejąc się pod nosem z jego obruszenia. Dla załagodzenia atmosfery podeszłam bliżej i zamknęłam go w uścisku, raz za razem powtarzając, że gratulujemy sukcesu i nawet przez moment w niego wątpiłyśmy. W rzeczywistości co prawda, jako że listy startowe były dość okazałe, obstawiałyśmy, że uplasuje się gdzieś w drugiej połowie pierwszej dziesiątki, ale nie musiał tego wiedzieć.
Jeszcze przez moment staliśmy w tej samej pozycji, gdzie ja obejmowałam go i zapewniałam, że zarówno ja, jak i Milena jesteśmy z niego bardzo dumne, a on udawał wciąż niewzruszonego i z grobową miną stał na baczność w moim uścisku, dopóki w końcu nie zmiękł na tyle, by odwzajemnić mój uśmiech i zacząć cieszyć się jak dziecko z cukierka. Kiedy wreszcie puściłam go wolno, podeszliśmy do Midasa, a szatyn zaczął relacjonować cały swój przejazd z najdrobniejszymi szczegółami. Ciemnowłosa nadal próbowała sprawiać wrażenie oburzonej stanem siwka, całą swoją uwagę skupiając na czyszczeniu, jednak dało się zauważyć, że tekstem "na czwórce wykręciłem świetny skrót" Szymek zdobył jej zainteresowanie.
Kiedy już poznałyśmy wszystkie szczegóły dotyczące zawodów, a Midas wprost lśnił, na podwórzu zjawiła się mama Mileny. Wraz z szatynem poszliśmy więc ją odprowadzić. Grzecznie odmówiłam propozycji podwózki, mówiąc, że mam własny transport, po czym pożegnaliśmy koleżankę i razem z Szymkiem patrzyliśmy, jak odjeżdża.
- Wcale nie masz podwózki, prawda? - zapytał chłopak, wciąż nie odrywając wzroku od zakrętu, za którym właśnie znikał samochód.
- Prawda.
- Więc jak zwykle chcesz mnie wykorzystać, tak?
- Jak najbardziej - odparłam bez zawahania, dopiero wtedy przenosząc spojrzenie na niego. Posłałam mu szeroki uśmiech, na widok którego szatyn jedynie przewrócił oczami i mruknął pod nosem coś w stylu "i co ja z tobą mam". - Daj spokój, oboje wiemy, że i tak masz po drodze.
- Oboje wiemy, że mieszkasz poza miastem, a ja w centrum - burknął, rzucając mi spojrzenie z góry. Ja jedynie uniosłam brwi, udając tym faktem naprawdę zaskoczoną. - Masz szczęście, że cię lubię, franco.
- Mam szczęście, że mój stajenny kumpel ma własne auto, pełny bak i słabość do mojego uśmiechu.
- Kto miałby słabość do twoich krzywych zębów?
Na tę uwagę moja stopa automatycznie powędrowała ku łydce chłopaka, sprawiając, że w przeciągu sekundy zasyczał z bólu i przestąpił z nogi na nogę.
- Cofam wszystko, łącznie z podwózką. Wracaj sobie na piechotę - mruknął i czym prędzej rzucił się do biegu. Doskonale wiedziałam, że nasze przekomarzanki i tak skończą się na tym, że parę minut później będziemy śpiewać nasze ulubione hity, jadąc jedną z leśnych dróg, prowadzących do mojego domu, jednak nie powstrzymało mnie to przed tym, by pobiec za nim i wskoczyć mu na plecy, kiedy tylko odległość między nami mi na to pozwoliła. On z kolei był na to całkowicie gotowy i nawet nie zachwiał się pod moim ciężarem. Jedynie zatrzymał się na moment, chwycił moje nogi i kiedy tylko poprawiłam uścisk na jego barkach, ruszył dalej w kierunku samochodu.
- Następnym razem to ty załatwiasz transport, jasne?
- Obawiam się, że lekarz zabronił mi w najbliższym czasie prowadzić. - Zdobyłam się na skruszony ton, a w odpowiedzi usłyszałam jedynie ciężkie westchnienie. Z satysfakcją pomachałam nogami przy jego bokach.

Gdy tylko ruszyliśmy, a z głośników rozbrzmiały pierwsze nuty jednej z dobrze nam znanych piosenek, wszelkie tematy do rozmów poszły w odstawkę i tak, jak przewidywałam, niemal przez całą drogę zdzieraliśmy sobie gardła, robiąc przerwy jedynie, kiedy brakowało nam tchu lub zaschło nam w gardłach i musieliśmy sięgnąć po butelkę wody, która jak zwykle turlała się gdzieś pod moim fotelem. Właściwie, w ciągu całej podróży zamieniliśmy ze sobą może dwa zdania i nim się obejrzeliśmy, staliśmy już pod moją kamienicą.
- Daj znać, kiedy wracasz do jazdy. Chętnie zobaczę tę katastrofę - odezwał się Szymek, jeszcze zanim zdążyłam pociągnąć za klamkę i wysiąść z samochodu. Spojrzałam na niego, krzywiąc się głupio na jego słowa.
- Październik nawet się nie skończył, a ja już zdążyłam ominąć cały tydzień wykładów. Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, ile zaległości na mnie czeka?
- Komu jak komu, mnie mówić nie musisz - odparł, na co tylko kiwnęłam głową, mrucząc pod nosem ciche "no tak". Za każdym razem zapominałam, że był ode mnie rok starszy i w dodatku studiował na tym samym kierunku. - Tak to jest, jak wybierasz się na weterynarię.
- Nie chcę nikogo wytykać palcami, ale oboje doskonale wiemy, kto mnie do tego ostatecznie namówił - powiedziałam, wbrew swoim słowom dźgając go lekko. Chłopak jedynie uśmiechnął się do mnie i wzruszył ramionami.
- Jeszcze mi podziękujesz. A teraz spadaj. Dopiero co wyszłaś ze szpitala, więc do łóżka, raz. Takie kaleki nie powinny spędzać za dużo czasu poza domem, bo zaraz znowu się uszkodzisz.
- Przypomnę ci to, jak będziesz chciał jechać w teren - zaśmiałam się, a po krótkim pożegnaniu, wysiadłam w końcu z auta i od razu skierowałam się do mieszkania.
Szybko pokonałam schody, prowadzące na pierwsze piętro, otworzyłam drzwi, a kiedy tylko zatrzasnęłam je za sobą, ściągnęłam z nóg buty, zrzuciłam z ramion kurtkę i udałam się prosto do kuchni. Wieczorny mróz, panujący na zewnątrz, zdecydowanie dawał mi się we znaki, więc uznałam to za idealną okazję na gorącą herbatę. Przy okazji wyciągnęłam z szuflady leki, które z rana przypisał mi szpitalny ordynator i póki o tym pamiętałam, sięgnęłam po telefon, by dać rodzicom znać, że wróciłam bezpiecznie do domu i zastosowałam się do wszystkich zaleceń lekarza.
Kiedy ojciec odbierał mnie rano ze szpitala, wygłosił całe przemówienie na temat tego, że mam o siebie dbać i koniecznie, regularnie meldować, że żyję i mam się dobrze. Stwierdził, że tylko pod tym warunkiem zgodzi się wrócić do domu, zamiast wprosić się do mojego mieszkania na co najmniej najbliższy tydzień. I o ile w normalnej sytuacji nie miałabym nic przeciwko, by przenocować go raz, czy dwa, o tyle wiedziałam, że na dłuższą metę, zwyczajnie pozabijalibyśmy się na niewielkiej przestrzeni, jaką była moja studencka kawalerka. Szczególnie, gdy tata wpadał w swój nadopiekuńczy szał. Z tego właśnie względu ja obiecałam być grzeczną córką i nie sprawiać żadnych więcej problemów, a on w zamian miał się po prostu przestać zamartwiać i pozwolić mi samej zająć się sobą.
I tak, jak powiedziałam, tak zamierzałam zrobić. Dlatego też kiedy tylko woda się zagotowałam, zaparzyłam herbatę, do tego z resztek, jakie miałam w lodówce, zrobiłam niezwykle ubogą sałatką i z tak przygotowaną kolacją, udałam się do pokoju. Odłożyłam talerz i kubek na biurko, zaświeciłam lampkę i usiadłam przed laptopem z zamiarem nadrobienia przynajmniej części z tygodniowych zaległości. Zapowiadała się długa noc.

********************************************************************************************************************************
Wygląda na to, że jednak jeszcze pamiętam, jak napisać rozdział całkiem przyzwoitej długości! Nie wiem do końca, czy oby na pewno mi się podoba - w paru miejscach lekko się zakręciłam, ale ogół oceniam na duży plus. Naprawdę nie spodziewałam się, że napisanie go przyjdzie mi z taką łatwością i jestem mega pozytywnie zaskoczona samą sobą! Szczególnie, że jak już zaczęłam nad tym blogiem myśleć, to okazało się, że mam całe mnóstwo pomysłów i jakiś zarys fabuły... Więc może coś faktycznie z tego będzie.
Nadal nie wiemy, jak główna bohaterka ma na imię i serio, mam ochotę zrobić jakiś plebiscyt, bo totalnie nie podchodzą mi żadne polskie imiona, a coś wykombinować trzeba. Przynajmniej wiemy, że jest na pierwszym roku weterynarii, mieszka sama i przyjaźni się z Mileną i Szymonem. I uznajmy za przypadek to, że Szymon rymuje się z Tymon.
Także no, specjalnie na rzecz tego rozdziału olałam naukę na cywilizację konfucjańską i historię filozofii. Jeśli przez to nie zdam sesji i obleję rok, to przynajmniej mam już na co zrzucić winę. A tymczasem trzymajmy kciuki, żeby nadal pisało się to wszystko z taką łatwością i no, do następnego! xx

wtorek, 29 października 2019

Rozdział 1.

Żwir zazgrzytał pod kołami samochodu, kiedy wjechaliśmy wreszcie na znajome podwórze. Wyskoczyłam z pojazdu, zanim ten zdążył się na dobre zatrzymać. Ojciec krzyknął za mną coś o tym, że mam uważać, co robię, jednak byłam zbyt podekscytowana, żeby w ogóle zwrócić na to uwagę. Natychmiast puściłam się biegiem wzdłuż białych ogrodzeń, sprawiając, że niektóre z koni podniosły łby, wyraźnie zaalarmowane moim gwałtownym zachowaniem.
- Gdzie on jest? - padło z moich ust, gdy tylko przekroczyłam próg stajni. Początkowo odpowiedziała mi jedynie muzyka sącząca się leniwie z radia stojącego na parapecie. Szybko jednak z jednego z boksów wyłoniła się ciemnowłosa sylwetka Mileny - jednej z pensjonariuszek.
- Drugi padok po lewej - odparła i posłała mi radosny uśmiech, którego nawet nie odwzajemniłam. Rzuciłam jedynie szybkie "dzięki" i czym prędzej udałam się we wskazanym kierunku.
Okrążyłam budynek i skręciłam w pierwszą ścieżkę po prawej. Kąciki moich ust mimowolnie uniosły się lekko, kiedy na horyzoncie dostrzegłam znajomą sylwetkę. Wysoki gniadosz pasł się spokojnie pod jednym z pobliskich drzew, korzystając z wyjątkowo dopisującej jak na końcówkę października pogody. Skubał leniwie trawę - a przynajmniej jej późnojesienne resztki - nie zwracając nawet uwagi na to, że stałam zaledwie kilka metrów dalej, łapiąc oddech po sprincie przez podwórko.
Podniósł łeb dopiero, kiedy stanęłam na wyciągnięcie ręki od niego i oparłam dłonie na biodrach, bacznie mu się przyglądając.
- I co, matołku? Znowu zachciało ci się uciekać z rana? - zapytałam z wyrzutem w głosie, na co wspomniany matołek jedynie wrócił do przeżuwania trawy, sprawiając wrażenie niczym niewzruszonego. - Miałeś być grzeczny pod moją nieobecność, a tymczasem znowu najadłam się przez ciebie strachu. Ile razy mam ci powtarzać, że nie wolno przeskakiwać ogrodzenia, co?
Podeszłam bliżej, nie przerywając swojego słowotoku i przesunęłam ręką wzdłuż jego boku. Okrążyłam go dwukrotnie, dokładnie sprawdzając, czy poranna, samotna wyprawa do lasu nie zostawiła po sobie żadnych szram na jego patyczkowatych nogach. Z ulgą mogłam stwierdzić, że podczas mojej nieobecności nie zmieniło się absolutnie nic - nie wyglądał ani gorzej, ani lepiej niż w dniu, w którym go zostawiłam.
- Czy ja zawsze muszę się przez ciebie denerwować? Przez ten stres zdecydowanie pożyję o wiele krócej. Rozumiesz, co do ciebie mówię? To jest poważna sprawa, żadnego więcej skakania przez płoty!
- Może gdyby właścicielka miała więcej czasu na treningi, a mniej na kontuzje, to nie nudziłoby mu się tak bardzo! - dobiegł mnie krzyk z drugiej strony pastwiska. Milena stała przy furtce, przysłuchując się z zainteresowaniem mojemu monologowi. - Witamy wśród żywych. Jak minęło chorobowe?
- Świetnie! Miałam całą masę czasu na przemyślenie, jak odchudzić tego grubasa i doprowadzić go do jakiegokolwiek ładu - zaśmiałam się, poklepując sadło Fokusa - bo tak właśnie miał na imię mój, nazwijmy go, wierzchowiec. - Poza tym, jakie kontuzje? Nie przesadzajmy, zwichnięty nadgarstek jeszcze nikogo nie zabił.
W naszej stajni przyjął się zwyczaj nazywania kontuzją każdego najmniejszego zadrapania. Nieważne, czy ktoś akurat złamał żebro, skręcił kostkę, czy nabił sobie siniaka na kolanie - to zawsze była kontuzja. Drobna lub nieco większa, wciąż kontuzja. I każdy zawsze szedł na "L4".
- Racja, racja, od nadgarstka pewnie nikt nie umarł. Ale chyba było paru takich, których wstrząs mózgu sporo kosztował, nie sądzisz? - Uniosła pytająco brew i oparła brodę na ogrodzeniu. No tak, zapomniałam, że plotki szybko się rozchodziły. - Na pewno możesz tak ganiać w tę i nazad?
- Daj mi się nacieszyć wolnością. Zresztą, skoro już mnie wypuścili, to raczej nie ma ku temu żadnych przeciwwskazań - stwierdziłam, starając się przy tym brzmieć jak najbardziej przekonująco.
W rzeczywistości pewne przeciwwskazania istniały i było ich całkiem sporo. Jak na przykład to, że nie powinnam wykonywać zbyt gwałtownych ruchów i się przemęczać. Fakt faktem, zaraz po wyskoczeniu z samochodu i moim szaleńczym biegu w stronę pastwisk poczułam lekkie zawroty głowy, jednak nie zamierzałam się tym zbytnio przejmować. Nie miałam w planach również tego bagatelizować - tylko to skłoniło mnie do założenia na nogi jeansów zamiast bryczesów i nadal powstrzymywało przed ruszeniem po sprzęt do siodlarni. Do rozsądku przemawiał również fakt, że nie do końca zostałam ze szpitala wypisana. Rzecz jasna, to nie tak, że wzięłam nogi za pas i opuściłam oddział bez słowa. Nie znaczyło to jednak, że lekarz prowadzący był szczególnie przekonany do pomysłu wypuszczenia mnie do domu już tego dnia. Po wielu godzinach próśb, koniec końców mi uległ, jednak dopóki nie zniknęłam za drzwiami windy, uparcie powtarzał, że mam stawić się na kontrolę po weekendzie i jego zdaniem powinnam zostać przynajmniej do końca tygodnia. A mieliśmy wtorek.
I mimo że sama miałam niewielkie wątpliwości co do słuszności mojej decyzji - zostały one rozwiane, kiedy tylko Fokus pojawił się w zasięgu mojego wzroku. W ciągu tych kilku dni nie zmienił się co prawda nie do poznania (tym bardziej, że Milena codziennie wysyłała co najmniej dwa zdjęcia jego pyska z podpisem "przesyła buziaki"), jednak stęskniłam się za nim tak, jakby moja nieobecność przeciągnęła się na przynajmniej miesiąc. Szczególnie, że mimo wszystko, choć na pierwszy rzut oka wyglądał dokładnie tak, jak zawsze, dało się zauważyć, że jego futro stało się nieco dłuższe, ogon sprawiał wrażenie, jakby był nastroszony znacznie bardziej niż zazwyczaj (prawdopodobnie przez tendencję do ocierania go o ścianę boksu), a na zadzie pojawiło się nowe, niewielkie zadrapanie. Dodatkowo wydawał się jeszcze grubszy, ale to była raczej kwestia mojego własnego kompleksu na punkcie jego okrągłego brzucha.
- Uwierz, naprawdę się cieszę, że już wróciłaś - powiedziała Milena, siadając na górnej żerdzi ogrodzenia. - Brakowało cię tutaj przez te kilka dni.
- Musisz mi zdać dokładne sprawozdanie z tego, co się działo.
- Cóż, w takim razie zapraszam na herbatę i ciasto. Sama piekłam!
- Dłużej nie musisz mnie przekonywać - zaśmiałam się, po czym raz jeszcze poklepałam Fokusa i wraz z ciemnowłosą udałyśmy się do stajni, już od pierwszych kroków, zaczynając plotkować na wszelkie tematy - te bardziej i mniej stajenne.
Zdecydowanie zdążyłam stęsknić się nie tylko za Fokusem, ale również za całym tym miejscem i ludźmi. Dobrze było wrócić do żywych.

********************************************************************************************************************************
Dzień dobry! O matko, napisanie tego rozdziału było dla mnie ogromnym wyzwaniem z kilku powodów. Po pierwsze, nie pisałam od naprawdę dawna i totalnie zapomniałam, jak się to właściwie robiło (prawie napisałam "żerdź" przez "rz", jest źle!). Po drugie, jak to u mnie bywa od zawsze, nie mam na to opowiadanie jakiegoś ściśle określonego planu. W zasadzie, to nie mam na nie żadnego planu. I po trzecie, nadal nie zdecydowałam się na imię dla głównej bohaterki, więc musicie mi wybaczyć, że chwilowo jest ona bezimienna :p
Ale mimo tych wszystkich przeszkód, strasznie cieszę się, że do tego wracam. Nie spodziewam się co prawda, że WMM osiągnie sukces choć w niewielkiej części porównywalny do HMOL, jednak mam nadzieję, że choć paru czytelników uda mi się jakoś przyciągnąć, zaciekawić i być może nawet sprawić, że zostaną na dłużej.
Piszcie koniecznie, co sądzicie i przede wszystkim - co u Was! Dawno nie miałam możliwości o to spytać, więc chcę nadrobić wszelkie zaległości. A tymczasem, do następnego! xx

PS Dzisiaj krótko, ale spokojnie - to tak na rozgrzewkę!